Po pomoc do Jack’a White’a

Grozi powodzią.
Codzienne obowiązki wylewają się z notesu i kapią coraz intensywniej na moje biurko.

Jeszcze chwila i wybija 17.00. Staję do bloków startowych. Do biegu gotowi. Ruszam! Mknę do samochodu. Po drodze potrącam drobną staruszkę. Przepraszam ją pospiesznie i podaję upuszczoną laskę. Przebiegam przez grupkę znajomych dopalających papierosa. W końcu dopadam klamkę swojego samochodu.

Kluczyki do stacyjki.
Słuchawki telefonu na uszy.
Odpalam rakietę.

Przede mną podróż przez całe miasto. Po drodze: zakupy, odebranie dziecka ze szkoły, odstawienie go na zajęcia. W między czasie szybki posiłek w samochodzie.

Ruszyłam z parkingu i gnam… Gnam 400 metrów i …hamulec. Kolejne 50 metrów. Hamulec. Kilka metrów do przodu i znów to samo. Ruszam, rozpędzam się i znów muszę zwolnić. Zaczynam truchtać, wlec się koło za kołem. Przed moimi oczami migocze lista z notesu. Dopada mnie furia. W środku mnie wydziera się i szamocze grupa szaleńców i frustratów. Roznoszą moje wnętrze. Czuję jakby powoli rozrywała się napięta skóra. Już widać lekkie pęknięcia w miejscach, w których jest najcieńsza. Walczę ze sobą, żeby ich trochę uspokoić. Chociaż na chwilę nie oddać kontroli. Staram się z nimi rozmawiać, ale przekrzykują mnie i próbują nacisnąć pedał gazu. Boksujemy się ze sobą.

W końcu docieram do miejsca numer jeden z mojego kalendarza.

Ufffff. Syn jest w samochodzie. Patrzy na mnie z niepewnością i lekkim strachem. Chyba zauważył pęknięcia na skórze. Staram się je zasłonić szerokimi rękawami. Ruszamy dalej.
On się cały czas patrzy. Nie patrz się, proszę cię synku. To Twoja mama. Tylko trochę popękała…

I toczymy się dalej wielkimi ulicami „ukochanego miasta”. Jest gęsta, dzieląca nas cisza. Może ją jakoś złamać?

Jak minął Ci dzień? – pytam siedmiolatka.
Nic tam – odpowiada.

Szukam innego sposobu. Włączam radio, tak radio. I właśnie przypominam sobie o nowej płycie, która skradła moje serce. Włączam czwarty kawałek – Would You Fight for My love Jacka White’a. Grupa szaleńców zaczyna się uspokajać. Cichną. Zaczynają się kołysać w rytm cudownych rokowych rytmów. Rysy na mojej tworzy łagodnieją. A oczy mojego dziecka zaczynają wysyłać świecące iskierki. Chyba zaczyna być dobrze. I jest. Przecież on ją zna. Zna ten kawałek. Puszczałam mu go już nie raz.

Zaczynamy śpiewać. Razem. Głośniej i coraz głośniej. Grupa frustratów rozpuszcza się nagle w cieple naszej energii. Już mnie nie obchodzi prędkość. Noga lekko trzyma pedał gazu, a nasze ręce wirują w przestrzeni. Muzyka przenika nas całych. Mój towarzysz drze się, na ile pozwalają dziecięce struny głosowe. Ja mu wtóruję. Z chłopca wyrasta nagle super kumpel, z którym można cieszyć się ukochanym kawałkiem. Ja za to znów jestem dziewczynką.

Nie wiem, czy zdążymy na zajęcia. Może nie. To już przestało mieć znaczenie.

 

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s