Pierwszy wdech upalnego kubańskiego powietrza wzięliśmy w Havanie.
Już od samego początku to miasto wyjątkowo silnie działało na moje zmysły. Przenikało do mojego wnętrza przedziwną energią. Wywoływało niepokój. Havana była w pewien sposób odpychająca. Jak opuszczone miasto po epidemii, czy niespodziewanym najeździe wrogich wojsk. Rzędy opustoszałych, zaniedbanych budynków. Bezludne place pełne gruzu i bezdomnych psów. Na pierwszy rzut oka trudno było zauważyć jakiekolwiek pozostałości po dawnej świetności tego miejsca. Później wrażenia diametralnie się zmieniły. Zakochałam się w tym mieście. W jego nieprzewidywalności, najróżniejszych przejawach absurdu i uroczym chaosie. Spędziliśmy w nim pierwsze dwa dni naszej wyprawy i z radością wróciliśmy na kolejne trzy tuż przed powrotem do domu. Dałam się uwieść Havanie, jednak nie przestałam widzieć smutku, który bardzo mocno zakorzenił się w duszy tego kraju. Czasami wydawał się tak głęboki jakby był najstarszym i najwierniejszym jego mieszkańcem. Jakby nie istniało żadne inne miejsce, gdzie mógłby odejść. Wyraźnie przebijał się nawet przez bardzo grubą warstwę dobrego nastroju na twarzach uśmiechniętych Kubańczyków.
Szwendaliśmy się po Havanie bez celu. Bez listy miejsc do zobaczenia. Tak lubię najbardziej. Miasto cały czas nas zaskakiwało. Malecon, który w wyobraźni widziałam jako roztańczony beztrosko nadmorski deptak, okazał się szerokim szarym chodnikiem oddzielonym od oceanu grubym murem. Pas szarości przecinały nieliczne grupki mieszkańców sączących leniwie rum z butelki. Nie był ani tak kolorowy, ani tak rozbawiony jak oczekiwałam. Jednak miał w sobie melancholię i wyczuwalną głęboko skrywaną tajemnicę.
Malecon zaprowadził nas do Havana Vieja. Odnowionej, zadbanej wizytówki miasta, która wyrasta nagle i niespodziewanie. Dzieli ją od reszty miasta cieniutka, ale bardzo wyraźna granica. Niczym nie przypomina Havany, która przywitała nas na początku naszej wyprawy. Błądząc po tej części miasta można ulec wrażeniu, że jest to miasto, które przeżywa swoje najlepsze lata, a reżim dla tego miejsca to zaledwie nieznacząca historia. W szachownicę kolonialnych uliczek wtapiają się piękni kolorowi ludzie. Nie brakuje tu kawiarenek, restauracji, zadbanych deptaków i zieleni. Wszystkie te miejsca wypełnione są muzyką. Jest ona wszędzie. Jak uwielbiana królowa szarogęsi się w każdym zakątku i z pewnością siebie wnika do zakamarków ludzkich dusz. Właściwie Havana i jej muzyka tworzą jeden organizm. Nie mogłyby istnieć bez siebie. Jak bliźnięta syjamskie ze wspólnymi płucami i sercem. Jeżeli kocha się Havanę, trzeba pokochać również jej muzykę.
Havana Vieja zachwyca. Jednak to tylko idealna okładka „trochę innej historii”. Zdecydowanie o wiele bardziej lubiłam gubić się w „prawdziwej części miasta” i tam spotykać „prawdziwych ludzi” – bohaterów mojej kubańskiej przygody. Częstowali mnie okruchami swojego życia. Upychałam je zachłannie w zakamarkach ubrań i plecaka. I do dzisiaj znjaduję tam ich resztki.
więcej zdjęć z „mojej Kuby”: TUTAJ